Długi weekend majowy co prawda trwał wieki, ale był zdrowszy niż myślałam. Prawie bez bulimii, mimo że przez tydzień mieszkałam zupełnie sama. A gdy A. wpadła na noc, nie tylko upiłyśmy się mając gdzieś kalorie, ale zjadłyśmy porządne śniadanie (próbując zwalczyć kaca).
Gdy był upał udało mi się osiągnąć największy sukces od już-zapomniałam-kiedy: założyłam kostium kąpielowy (śliczny, kupiony rok temu na wyprzedaży w Londynie i nigdy nie założony, bo czułam się na niego zbyt gruba) i opalałam się na swoim balkonie. Wystawiałam swój nieidealny brzuch do Słońca i czułam się naprawdę dobrze!
Szczęście nie trwało zbyt długo, ostatnie 2 dni to wielkie żarcie i bardzo mało wymiotowania (rodzice wrócili do domu, ech), co oczywiście od razu widać na wadze. Jak to jest, że mogę nie jeść przez tydzień i zrzucam tylko 1kg, a jak 2 dni jem powyżej 1000kcal to od razu tyję 3kg?
Dziś zrobiło się zimno, wyciągnęłam z szafy jeansy nienoszone od jakichś dwóch tygodni i... widok był okropny. Opięty materiał na udach, tłuszcz wylewający się nad górną krawędzią spodni. Tragedia. Resztki pewności siebie natychmiast odeszły w zapomnienie, pojawiła się znowu myśl o niejedzeniu. Zrobiłam dokładny plan zajęć na najbliższe dni (ekstremalnie dużo do nauczenia w krótkim czasie) i... nie ma w nim jedzenia. Oprócz jogurtu do zjedzenia
na uczelni, a więc
wśród ludzi we wtorek przed jogą. Bo nie chcę znowu zemdleć na jodze, to było żenujące.
To nawet zabawne, jak cykliczne jest moje życie: planuję głodówkę, nie jem, obżeram się, wymiotuję, obżeram, tyje, planuję głodówkę, nie jem, obżeram się. Moje całe dwa ostatnie lata opisane w kilku słowach.