środa, 20 czerwca 2012

11. Chin up buttercup

Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień.

Nie lubię urodzin. Nie chcę tu brzmieć jak Grinch, co psuje święta, ale jak się nad tym zastanowić, to urodziny są kiepskie. Mija kolejny rok życia i człowiek sam nawet nie wie, kiedy zaczyna robić w głowie podsumowania, a jak już się zorientuje, to jest za późno, podsumowanie zrobione, depresyjne wnioski wyciągnięte, nic tylko siedzieć i płakać nad kolejnym zmarnowanym rokiem życia. A sam dzień urodzin? Zawsze mam wygórowane oczekiwania, a okazuje się być kiepsko i rozczarowująco, nie wspominając już o mojej ulubionej od jakichś 2 lat zabawie w wyczekiwanie, czy M łaskawie złoży mi życzenia (nie składa)

A jednak... Dużo znajomych i jeszcze więcej nieznajomych, bo w zasadzie wbiłam na imprezę urodzinową chłopaka, który chodził ze mną do liceum. Wspólny wypad nad Wisłę (nawiasem mówiąc urodzinowy anioł stróż czuwał nad nami wszystkimi, bo z 10 razy przebiegaliśmy przez Wisłostradę i to, że nikt nie zginął jest prawdziwym cudem), gdzie spędziłam beztroskie chwile rozmawiając ze znajomymi i nieznajomymi o różnych wspaniałych rzeczach, popijając piwo za piwem i patrząc na podświetlony stadion. Ciepła noc i rozjaśniające się niebo, gdy wracałam do domu nad ranem. Było wspaniale i dziękowałam sama sobie, że udało mi się dożyć do tej chwili, nie zabić się, bo dla takich wyjątkowych momentów naprawdę warto żyć.


Nie, nie wszystko jest w moim życiu idealne. To be honest, ostatnio wiele rzeczy jest jeszcze gorszych niż było. Ale bywają takie chwile, takie jak ta urodzinowa noc nad Wisłą, gdy znów czuję sens i spływa na mnie błogi spokój, bo przecież nie wiem ile jeszcze takich momentów mnie czeka w życiu, ale wiem jedno: dla każdego z nich warto jakoś przetrwać te najgorsze chwile.