Nie lubię urodzin. Nie chcę tu brzmieć jak Grinch, co psuje święta, ale jak się nad tym zastanowić, to urodziny są kiepskie. Mija kolejny rok życia i człowiek sam nawet nie wie, kiedy zaczyna robić w głowie podsumowania, a jak już się zorientuje, to jest za późno, podsumowanie zrobione, depresyjne wnioski wyciągnięte, nic tylko siedzieć i płakać nad kolejnym zmarnowanym rokiem życia. A sam dzień urodzin? Zawsze mam wygórowane oczekiwania, a okazuje się być kiepsko i rozczarowująco, nie wspominając już o mojej ulubionej od jakichś 2 lat zabawie w wyczekiwanie, czy M łaskawie złoży mi życzenia
A jednak... Dużo znajomych i jeszcze więcej nieznajomych, bo w zasadzie wbiłam na imprezę urodzinową chłopaka, który chodził ze mną do liceum. Wspólny wypad nad Wisłę (nawiasem mówiąc urodzinowy anioł stróż czuwał nad nami wszystkimi, bo z 10 razy przebiegaliśmy przez Wisłostradę i to, że nikt nie zginął jest prawdziwym cudem), gdzie spędziłam beztroskie chwile rozmawiając ze znajomymi i nieznajomymi o różnych wspaniałych rzeczach, popijając piwo za piwem i patrząc na podświetlony stadion. Ciepła noc i rozjaśniające się niebo, gdy wracałam do domu nad ranem. Było wspaniale i dziękowałam sama sobie, że udało mi się dożyć do tej chwili, nie zabić się, bo dla takich wyjątkowych momentów naprawdę warto żyć.
Nie, nie wszystko jest w moim życiu idealne. To be honest, ostatnio wiele rzeczy jest jeszcze gorszych niż było. Ale bywają takie chwile, takie jak ta urodzinowa noc nad Wisłą, gdy znów czuję sens i spływa na mnie błogi spokój, bo przecież nie wiem ile jeszcze takich momentów mnie czeka w życiu, ale wiem jedno: dla każdego z nich warto jakoś przetrwać te najgorsze chwile.