Podstępne myśli starają się umniejszyć mój sukces. Bo tak, te 10 dni udanej walki to jest dla mnie cholerny sukces. I następnym razem będę się starać utrzymać się na powierzchni 11 dni. A potem 12, 13, 2 tygodnie, 3 tygodnie, miesiąc, rok... Na razie brzmi to dla mnie równie nierealnie jakbym deklarowała "Za rok polecę na wakacje na Marsa". Ale kiedyś wejdę tu by napisać, że wylądowałam na Marsie. Kiedyś.
Tymczasem muszę podnieść się po porażce, a może raczej małym potknięciu? Otrzepać kolana, tym razem nic złego mi się nie stało, mogę więc iść dalej. Ku zdrowiu. I choć już wiem, że droga jest kręta i wyboista, dodatkowo sama sobie czasem podstawię nogę lub dam się zwieść temu głosowi, który szepce mi do ucha, że nie jestem tego warta, że bez bulimii jestem nikim, że tak naprawdę nie mam żadnego problemu, to wiecie co? Może znów upadnę, ale póki próbuję, póki walczę, to ja mam przewagę.